wtorek, 1 marca 2016

Paul Mitchell, Ultimate Color Repair

Kiedy napisała do nas Pani z firmy Paul Mitchell z propozycją współpracy kosmetyków tej marki całkiem się ucieszyłam. Ola od początku była nastawiona sceptycznie, ale to głównie przez to, że raczej nie używa silikonowych kosmetyków, a kosmetyki profesjonalne są nimi zazwyczaj mocno przeładowane.
Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem był fakt, że obydwie otrzymałyśmy po zestawie do przetestowania. Wierzcie mi, że jedynym według mnie minusem prowadzenia bloga we dwie jest to, że firmy po prostu nas ignorują i zwykle proponują wysłanie paczki dla jednej osoby.
Tutaj firma zachowała się naprawdę bardzo ładnie.


Kosmetyki przyszły zapakowane w przeźroczystą czerwoną kosmetyczkę, która ma z jednej strony czarno-białe paski. Dodatkowo zaopatrzona jest ona w karteczki ze składami produktów oraz adresatką. Taki zestaw idealnie pasuje więc na prezent.
Pierwsze co przykuwa uwagę to piękne opakowania z efektem ombre, fantastycznie się mienią, kiedy ruszamy produktem. Bez wątpienia są wspaniałą ozdobą łazienki.
Kolejnym plusem jest duża wydajność szamponu i odżywki oraz kokosowy zapach. Jest on lekko chemiczny, ale wciąż przyjemny. Utrzymuje się również na włosach.

Niestety, na tym muszę skończyć pochwały i jest mi bardzo przykro z tego powodu, ponieważ po takim wstępie ciężko napisać złe słowo na temat produktów.
Stosowałam je zarówno całą serią, jak i pojedynczo i za każdym razem byłam bardzo rozczarowana. Moje włosy raczej lubią się z chemicznymi składami, nie wybrzydzają na silikony, a w tym wypadku produkty zadziałały na nie odwrotnie do zamierzonego efektu.
Szampon nie oczyszczał w ogóle moich włosów. Nie sprawdził się nawet na jednodniowych, czyli tylko wymagających lekkiego odświeżenia. Za każdym razem powodował, że włosy w dotyku były niemiłe i szorstkie, dodatkowo wyglądały na obciążone już po jednorazowym myciu. Nie wyobrażam sobie myć nim włosów codziennie przez jakiś czas. Nawet nie próbowałam zmywać nim oleju.


Myślałam, że może odżywka zaradzi szorstkości i splątaniu po myciu szamponem. Nakładałam ją na 3 minuty i na 10 minut. Podczas aplikacji włosy stawały się zmiękczone i miłe w dotyku. Niestety, kiedy spłukiwałam produkt szorstkość wracała. Dodatkowo ciągle miałam wrażenie, że odżywkę niedokładnie spłukałam, ponieważ czułam film na włosach. To uczucie niestety towarzyszyło mi podczas suszenia i na suchych włosach.
Po użyciu tego duetu moje włosy były przyklapnięte, bez życia, a ponadto pokryte jakimś nieprzyjemnym filmem.


Jedyną nadzieje upatrywałam w ostatnim produkcie z serii-sprayu. Jego wygląd mnie zachwycił - zawiera ogromną ilość błyszczących drobinek, które pięknie się mienią. Wyobrażałam sobie, że taki efekt uzyskam na włosach. Nic bardziej mylnego.


Używałam go zarówno na włosy suche po myciu, jak i na mokre przed suszeniem, w mniejszej i większej ilości. Zawsze wstrząsałam opakowaniem przed użyciem.
Serum nie dość, że nie robi nic pozytywnego to jeszcze pogarsza wygląd fryzury. Po spryskaniu włosy stają się szorstkie, matowe, trudno się rozczesują i plątają się okropnie. Nic tylko je związać i przeżyć do kolejnego mycia.
Używałam go również łącznie z innymi moimi kosmetykami, które zawsze się sprawdzają. Po użyciu sprayu nawet wtedy efekt był mizerny i negatywny.
Jedyny plus to brak obciążenia przy stosowaniu w umiarkowanej ilości.

Podejrzewam, że za tak złe działanie na moich włosach odpowiedzialne jest to, że kosmetyki oparte są na proteinach, których moje włosy nie lubią.
Hydrolizat protein pszenicy i hydrolizowany wyciąg z komosy ryżowej są obecne w każdym z kosmetyków.

Kosmetyki za to świetnie sprawdzają się na włosach mojej mamy - naturalnych, nie farbowanych, zdrowych, o długości do ramion. Korzysta z nich regularnie przy każdym myciu i jest zachwycona stanem i kondycją czupryny. Sama zauważam u niej zmianę - włosy są niesamowicie miękkie, właściwie same się układają, a dodatkowo wzmocnił się jej skręt, który wcześniej już zanikł, kiedy używała innych kosmetyków.
Dzięki używaniu sprayu pozbyła się problemu puszenia włosów.

M.