niedziela, 31 marca 2013

Gliss Kur, ULTIMATE VOLUME

przede wszystkim! wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku ; *
zdjęcie przedstawiające dzisiejszy widok z okna ; )
Dziś krótko i na temat, jestem zbyt przeżarta by stukać w klawiaturę więcej niż parę znaków na minutkę ;d
Jeśli jakiś produkt trafia do mnie po raz drugi i więcej, to wiedzcie, że coś się dzieje ; d
tą odżywkę kupiłam właśnie po raz drugi, pierwszy raz miałam ją w listopadzie, potem jakoś o niej zapomniałam, testowałam różne nowości, aż ostatnio trafiłam do rossmanna z zamysłem kupienia czegoś do włosów i zerknęłam na nią, ponieważ była w promocji (zapłaciłam za nią koło 7-8 zł, normalna cena to chyba ponad 10 zł).
Obudziły się we mnie miłe wspomnienia o tym produkcie i tym razem jest równie przyjemnie.
Odżywka jest gęsta, łatwo się nakłada, ma przyjemny zapach, ale nie jakieś tam kwiatki i fiołki, raczej typowo kosmetyczny.
W składzie na początku kolagen, panthenol, keratyna.
Nie zawiera sylikonów.
Opakowanie wygodne, można postawić na nakrętce i zużyć do samego końca.
tubka nie jest też twarda, nie wypada z dłoni nawet pod prysznicem.

odżywka jest przeznaczona do włosów cienkich, płaskich, zniszczonych, ma dodawać objętości i zapewnić łatwe rozczesywanie.
I rzeczywiście jak na gęstą, treściwą konsystencję jest wyjątkowo lekka, a włosy po użyciu są puszyste, leciuteńkie, trochę wygładzone.
pozostają w takim stanie przez cały dzień.
a to wszystko już po minucie, dwóch.
efekt jest właściwie taki sam niezależnie czy produkt trzymamy na włosach 3 minuty czy pół godziny.
jedyne do czego mogę się przyczepić to wydajność, przy codziennym stosowaniu starczyłaby mi chyba tylko na około dwa tygodnie, ale nie jest to wielki minus przy tej cenie.
: )

wtorek, 26 marca 2013

o pomadce idealnej...

... która nie istnieje ;e
dziś sobie ponarzekam, z racji tego, że jestem solidnie przeziębiona i po wzięciu wszystkich możliwych środków wspomagających zwalczenie choróbska nie bardzo mam co do roboty, więc wyleję czarę goryczy na:
Wibo, nawilżająca pomadka do ust "Eliksir".
rozumiem, że po pomadce za 8, 69 zł (kupiłam na szczęście w promocji za 5,99 zł) nie powinnam spodziewać się cudów, lecz nieco się na nią nagrzałam zważywszy na pozytywne opinie na wizażu.
tym samym moje rozczarowanie było silniejsze :c


stojąc przy 'szafie' wibo, oczarował mnie kolorek o numerze 09.
<notabene ostatnimi czasy szukam ślicznej szmineczki w odcieniu śliweczki, która winna być matowa i trwała niczym moje UKOCHANE soft mat manhattan, marzenie, przeszukałam 'cały' internet i nic konkretnego nie znalazłam :c>

jak nigdy nie przejeżdżam się po opakowaniu, tak dziś zrobię wyjątek potwierdzający regułę.
po pierwsze za każdym razem kiedy dobieram się do pomadki, wykręcam sztyft, mam wrażenie, że za chwilę wszystko mi się rozsypie w dłoni.
po drugie, czasem trudno jest sztyft wykręcić, a po trzecie, na litość boską. kiedy próbuję zamknąć opakowanie NIGDY nie trafiam.
dlatego to na prawdę może uprzykrzyć użytkowanie.
ROZUMIEM, 9 złotych...
wybaczyłabym to, gdyby ta pomadka była tak dobra, jak się zapowiadała...

i wreszcie sama pomadka:
rozprowadza się jako-tako, z racji kremowej konsystencji, ale nieważne ile będzie się nią myziać ZAWSZE BĘDĄ PRZEŚWITY.
a gdy się przesadzi z ilością warstw, które nakłada się w nadziei, że wreszcie usta będą jednolicie pokryte, pomadka sprawia wrażenie, jakby zaczęła się rozlewać, wręcz spływać, co daje fatalny efekt.
plusem jest fakt, iż w moim przypadku równomiernie schodzi, lecz niestety w zawrotnym wręcz tempie.
a dodam, że nie przyspieszałam specjalnie tego procesu - nie oblizywałam się, nie jadłam, nie piłam...
chciałam ją przetestować.
jeśli chodzi o 'nawilżenie' - ust nie przesusza i jeśli mam realnie ocenić - również ich nie nawilża.
sama nie wiem, czy może trafiłam na jakiś niedorobiony 'egzemplarz', jakimś CUDEM.
choć w sumie może nie koniecznie, przyjaciółka ma podobne odczucia na temat tejże pomadeczki.
wyrażam się o niej tak frywolnie, bo tylko w takich kategoriach ją można traktować ;p
zapach jest dla mnie ledwo wyczuwalny, nawet ujdzie w tłoku.

na ustach prezentuje się, o tak:
tutaj, na ręce, po jednej warstwie:
 i po kilku następnych...:
różnica jak widać znikoma... ; )

nie wiem czy to kwestia feralnej serii, feralnego koloru, czy jeszcze czegoś bliżej feralnie nie określonego, ale  żałuję, że nie przypadła mi do gustu ;c
dlatego na prawdę szczerze jej nie polecam, ponieważ, po normalnej cenie bez promocji, na prawdę szkoda nawet tych 9 złotych ;e

a tak ładniutką rzecz ostatnio dostałam, już nie mogę się doczekać sezonu na truskawki, które będę maczać w czekoladzie!;d

torcik, który czeka na konsumpcję z okazji moich urodzin, które dziś obchodzę ;d
; )

niedziela, 24 marca 2013

Farmona, Herbal Care, Odżywka do włosów lniana.

Dzisiaj chciałam Wam powiedzieć o czymś co totalnie mnie zauroczyło.
Jest to odżywka do włosów.

Moje włosy są rozjaśniane, regularnie męczone farbowaniem co miesiąc, przez całą jesień i zimę, aż do teraz katowane dzień w dzień suszarką do włosów. Dodatkowo, na 'dobitkę' w ciągu roku mój kolor przechodził liczne metamorfozy. Możecie się domyśleć, że w związku z tym potrzebują pielęgnacji niebanalnej.
I w życiu bym nie pomyślała, że odżywka za całe 5 zł, będzie taka pomocna!
Kupiłam ją już ponad 2 miesiące temu, w drogerii na mieście o nazwie 'jaśminowa'. Moją uwagę przykuło ładne, trochę babcine opakowanie. Skojarzyło mi się z serią Joanny 'z apteczki babuni'.
Na etykiecie widnieje informacja o naturalnym produkcie, z tyłu bardzo dobry skład, no i ta niska cena, spowodowały, że od razu pobiegłam do kasy.
I od pierwszego użycia żałowałam, że nie kupiłam więcej niż jednego opakowania, ponieważ teraz regularnie zaglądam do tej drogerii, ale nie ma jej już w sprzedaży :C
Widziałam na allegro i chyba w desperacji zamówię z przyjaciółką zapasik hihi.
Odżywka ma 200 ml, jest w wygodnej, miękkie tubie. Jest dość rzadka. Można używać jej nakładając i spłukując lub bez spłukiwania.
Stosowałam na wszelkie sposoby i zawsze efekt był świetny.
Nałożona na pół godziny pod czepek niesamowicie zmiękczała włoski. Były jak u dziecka.
Zostawiona dosłownie na 3 minuty, również dawała zadowalający efekt. Błyszczące, miękkie, sypkie.
Najczęściej jednak używałam jej bez spłukiwania, po umyciu i nałożeniu innej odżywki, którą wcześniej spłukałam.
trochę produktu wyciskałam na rękę i wcierałam w wilgotne włosy.
ahh jak one się rozczesywały!
nawet sylikonowe cuda nie ułatwiały tak tej czynności.
po żadnej innej odżywce nie miałam takiego efektu.


Potem kiedy włosy wyschły, niezależnie czy naturalnie czy dzięki pomocy suszarki, były bardzo ładne, gładkie, puszyste, takie leciutkie.
W żadnym wypadku nigdy nie obciążyła mi włosów, a nakładałam również blisko skalpu.
Len zawsze dobrze na mnie działał.

Jak dla mnie najlepsza, niezastąpiona i serdecznie Wam polecam.
są również wersje z innymi ziołami, ale nie próbowałam, ponieważ również nigdzie ich już nie mogę kupić.

czwartek, 21 marca 2013

CATRICE, lashes to kill ultra black, mascara pogrubiająco-wydłużająca

parę dni temu będąc w 'naturze' rzuciła mi się w oczy całkiem obiecująca promocja przy 'szafie' CATRICE.
mianowicie przy zakupie lashes to kill ultra black lub waterproof mascara można było przygarnąć w gratisie lashes to kill false lashes mascara.
dwie mascary kosztowały mnie zatem raptem 16,99 zł (przy czym normalnie jest to koszt jednej sztuki) :>
przez większość dnia byłam zadowolona z mojego 'interesu życia' ;d
zakupiłam oczywiście wersję ultra black, zważywszy na fakt, iż wersja wodoodporna jest mi zbyteczna, pod prysznic z nią nie wchodzę ostatecznie; p
zwykle kupuję tusze z maybelline, także miła odmiana, a i mascara prezentowała się całkiem do rzeczy.
nieco martwiłam o szczoteczkę, ponieważ umiem się pomalować tymi największymi bądź średnimi i intensywnym włosiem ;d a testera ni widu ni słuchu ;c
na szczęście moje obawy okazały się zbyteczne, mimo, iż nie jest jakaś super wielgaśna:
niestety szczoteczka nabiera nieco za dużo tuszu, ale i tak mam manię odsączania nadmiaru w chusteczkę, także to nie robi mi żadnego problemu.
ładnie rozczesuje rzęski.
tusz jest nieco rzadki, ale wystarczy, że będzie troszkę 'leżakował' w szufladzie ; )
i właściwie tylko do tego mogę się przyczepić.
przede wszystkim mascara sprawdziła się w ekstremalnej sytuacji niekontrolowanego wybuchu płaczu ;d
nie miałam 'efektu pandy', czarne strumienie nie zaczęły spływać jak to w przypadku innych tuszy ;d
na szczęście się nie osypuje, przy umiarkowanym stosowaniu nie tworzy grudek.
nie oczekiwałam od niej 'lashes to kill' chciałam mieć jedynie lashes na codzień i pod tym względem się sprawdziła.
: )
zaryzykuję stwierdzenie, że chyba polubiłam ją do tego stopnia jak mascary z maybelline ; )
czerni całkiem przyzwoicie, jest trwały.
nie podrażnia i na szczęście nie uczula.
nieco wydłuża, nieco pogrubia, tak jak już pisałam, mnie to odpowiada.
zresztą efekt widać na zdjęciach ; )
postanowiłam obnażyć moje kikuty, które nie bardzo są w formie do pokazywania, ale już trudno ;p

parę zdjęć 'z':


w ogólnym rozrachunku polecam ten tusz, nie wiem czemu ma dość sporo negatywnych opinii na wizażu, mnie przypadł do gustu i kiedy wykończę te dwa tusze z pewnością na jakiś czas do niego wrócę, jak do każdego które wywarł na mnie pozytywne wrażenie ; )
ciekawe jak będzie się spisywała gratisowa mascara ; )

wtorek, 19 marca 2013

farmona, tutti frutti,cukrowy peeling do ciała arbuz&melon, brzoskwinia&mango

pomyślałam sobie, że tak na przekór pogodzie 'wskazującej' (mhm) na fakt, iż za dwa dni mamy pierwszy dzień wiosny 'pobazgrolę' o peelingu, który swoim zapachem czyni ze mnie 'czekoladowe fondue' ; )
do pewnego momentu wystarczająca była dla mnie kawa mielona + olej, tudzież cukier + olej, ale z czasem zaczęło mi nieco brakować zniewalających zapachów drogeryjnych...
oczywiście to również kwestia byczego lenia, bowiem w przypadku sklepowych peelingów wystarczy jedynie odkręcić opakowanie ; p
padło z początku na Farmona,arbuz&melon.
założenie było takie, iż priorytetem jest zapach, więc ewentualnie (patrz: byczy leń) mogłam go nieco ulepszyć dodatkową porcją cukru, gdyby ścieranie nie stanęło na wysokości zadania ; )
okazało się to jednak zupełnie zbyteczne, ponieważ peeling nie tylko CUDOWNIE pachnie, ale również całkiem przyzwoicie ściera, sprawdzając się nawet w ekstremalnych sytuacjach (;p).
peeling znalazłam w 'naturze', za 15 złotych z groszami zdaję się.
cena moim zdaniem w sam raz, tym bardziej, że produktu jest aż 300g.niestety mimo, iż jest go 300g, moim zdaniem jest mało wydajny, mnie całe opakowanie starcza na góra 4-5 peelingów, na całe ciało, nigdy sobie nie żałowałam pachnących dobroci w nadmiarze ; d

w kwestii wspomnianego ścierania, ma przyzwoitą konsystencję (nie ucieka przez palce, nie paskudzi tym samym całej wanny i pozostaje tam gdzie miejsce jego przeznaczenia), nie jest ani za mocny, ani za słaby.
dla mnie idealny, w sam raz.
po zastosowaniu skóra jest na prawdę niezwykle gładka, mięciutka i nawilżona (a właściwie natłuszczona) do tego stopnia, że parę razy nie użyłam balsamu, tylko oliwki dla niemowląt i stan ten utrzymywał się bezproblemowo (oczywiście nie w nieskończoność).
stosuję go na osuszoną skórę, gdyż na lekko zwilżonej zaczyna się szybciej rozpuszczać.
zresztą to ma być ścieracz, a nie żel peelingujący ;d
kolejny plusik za opakowanie, dużo lepiej wybiera mi się paluchami, do samego końca, niż siłuje się z tubkami i innymi takimi, wcale nie poręcznymi jak dla mnie opakowaniami.

arbuza&melona polecam z czystym sumieniem, zaś brzoskwinię&mango kupiłam pierwszy i ostatni raz, ponieważ niestety (mimo, iż peeling'i działają na skórę w ten sam sposób) nie odpowiada mi zapach, zbyt chemiczny, niewspółmierny do ukochanego arbuzika ; )


mniam <3

poniedziałek, 18 marca 2013

Miss Sporty, metallic purple, eyeliner.

ah, okrutnie długo nie zaglądałam na bloga, co oczywiście traktuję w kategorii błędów niewybaczalnych.
na szczęście teraz będę miała więcej czasu na przeciąganie w nieskończoność czegoś co daje mi tyle przyjemności ; )

na nowe 'dzień dobry' dobiorę się do:
Miss Sporty, metallic purple, eyeliner.
przemierzając rossmanna, nie miałam jakiś specjalnych 'eyelinerowych' fantazji, jednakże kiedy coś przybiera fioletowe barwy i można tym podkreślić kształt oczu, niestety nie potrafię się oprzeć.
zatem mimo, iż był to fiolet metaliczny, zbytnio ten fakt mi nie przeszkadzał, tym bardziej, że cena również nie przyprawiała portfela o 'płacz i zgrzytanie zębów', jedyne - 8, 49 zł.



jeśli chodzi o samą przyjemność, a właściwie NIEPRZYJEMNOŚĆ używania:
pędzelek prezentuje się, o tak:


do pędzelka przyczepić się nie mogę, ponieważ zważywszy na fakt, iż umiem się pomalować praktycznie wszystkim co wiążę się z ajlajnerem i jego 'oprzyrządowaniem', w tym przypadku jednak jest to tylko i wyłącznie wina produktu.
niestety, ale malowałam się tym ustrojstwem bite 15 minut (zatem tempo wysychania również nie powala), które spędziłam na licznych poprawkach, gdyż były PRZEŚWITY.
za jednym (a nawet trzema, czterema) pociągnięciem nie ma mowy o uzyskaniu satysfakcjonującego mnie, intensywnego koloru.
o ile w ogóle to możliwe z tym ajlajnerem.
efekt na oczach, po nieszczęsnym kwadransie:

zmarnowałam zatem czas, pożałowałam nawet ośmiu złotych, a utwierdził mnie dodatkowo w metalicznej rozpaczy fakt, iż owy eyeliner mnie UCZULIŁ! :E dlatego o trwałości wypowiedzieć się nie mogę.
z ręką na sercu, jeszcze nic ze mnie nie wycisnęło tyle łez.
czasem odczuwa się lekkie pieczenie, które ustaje po paru minutach, tu niestety objawy się nasilały a ja błądziłam po pokoju niczym ślepy krecik, tudzież myszka laboratoryjna z przekrwionymi oczkami.
dla mnie wszystko co związane z tym eyelinerem jest na NIE.cóż, wielka szkoda, bowiem całkiem miło się zapowiadał.
kontynuując nieszczęśliwą, eyelinerową passę, napiszę na dniach o:
Pierre Rene, perfect liner super stay w odcieniu zielonym.taki on perfekt to wcale niestety nie jest...

tak z innej beczki, co by sobie poprawić humor, pochwalę się nowym nabytkiem moich rodziców z którego namiętnie korzystam ;d
teraz mam zachciankę na jakieś magiczne syropy w celu urozmaicenia  :>



i na koniec instagramowe bzdety, bzdeciki ;) niestety z telefonem komórkowym rozstać się nie możemy.